Cud nad Dnieprem
ks. dr Filip Krauze
Pojęcie narodu politycznego odnosi się do sposobu sprawowania władzy rządowej nad określonym terytorium i ludnością, opierając się na prawie (konstytucji) oraz instytucjach państwowych. Nie jest więc on tożsamy z narodem kulturowym, określoną haplogrupą (genetyką), religią czy językiem. Naród bowiem teoretycy próbują ujmować przynajmniej na cztery sposoby: potoczny, biologiczny, polityczny, kulturalistyczny. Pomyślmy np. nad takim pojęciem, jak „naród amerykański”. Pierwsze słowa pierwszej na świecie konstytucji to właśnie: „My, naród Stanów Zjednoczonych”. Czy do tego narodu zaliczono wówczas ludność prekolonialną i niewolników sprowadzonych z Afryki? Jak było z prawami katolików? Nawet tak, wydawałoby się, nowoczesne społeczeństwo wymagało nie tylko wyostrzenia, ale też poszerzenia samoświadomości, by stać się skutecznym narodem politycznym, czerpiącym pełnymi garściami z kreatywności przybyszów, takich jak etniczni Irlandczycy, Polacy, Żydzi i Ukraińcy.
„Nieoczywistość narodowa” domaga się więc aktywnej i twórczej postawy danego narodu w celu samookreślenia, przetrwania i wykorzystania całości potencjału, m.in. przyrodniczo-geograficznego zajmowanego terytorium. Ta postawa wyraża się w formułowaniu doktryn narodowych, bez których niemożliwe jest długofalowe, długomyślne, zabezpieczone przed chwilowymi wahaniami politycznymi i gotowe na wyzyskanie sprzyjających okoliczności rozwijanie bytu narodowego. Mówiąc o okolicznościach sprzyjających, mam na myśli np. poddanych Prus, Rosji i Austro-Węgier, którzy bez względu na genetyczne koligacje własnych rodzin pod zaborami w 1918 roku określili się jako Polacy. Swoją drogą jednym z istotnych organów owej operacji była Rada Regencyjna Królestwa Polskiego, powstała w relacji do Prus i Austro-Węgier, a przekazująca władzę naczelnikowi państwa Józefowi Piłsudskiemu. Jak sama nazwa wskazuje, ówczesna doktryna zakładała odrodzenie Polski jako monarchii, najpewniej katolickiej. Obawy o skopiowanie przez polskie masy robotniczo-chłopskie mordu na carze Mikołaju II Romanowie popchnęły nasze dalsze losy w kierunku republikańskim. Obawy, jak zresztą można stwierdzić, cytując Lenina za Davisem, bezpodstawne: „Polacy widzieli w czerwonoarmiejcach nie braci i wyzwolicieli, ale wrogów. (...) Ta rewolucja, na którą liczyliśmy w Polsce, nie powiodła się. Robotnicy i chłopi powstali w obronie swojego klasowego wroga, pozwalając, aby nasi dzielni żołnierze z Armii Czerwonej umierali z głodu, zapędzani w zasadzki, pobici na śmierć”.
Powyższe słowa są o tyle znamienne, że odnosząc się do traktatu ryskiego, jednocześnie jak ulał pasują do współczesnych porażek Kremla. Traktat ryski z kolei, zdaniem wielu komentatorów, stanowił zdradę zarówno wobec polskiego ziemiaństwa, które nawet za caratu utrzymało majątkową substancję narodową na ziemiach niniejszym oddanych pod sowiecką nacjonalizację, jak i wobec Ukraińców, którzy ramię w ramię z Polakami odpierali sowiecką nawałę w pamiętnym roku 1920. Zresztą kontrofensywa Budionnego była właśnie skutkiem wyprawy kijowskiej, mającej na celu utworzenie niepodległej Ukrainy. Wymieniając atamana Semena Petlurę czy generała Marka Bezruczko (bohatersko bronił Zamościa przed Sowietami), warto pamiętać, że swoją nadzieję na odzyskanie niepodległości Ukrainy wpisali oni w doktrynę, która byłaby skuteczna, gdyby została zastosowana konsekwentnie przez Rzeczpospolitą. Założenie, iż warto podzielić się niepodległością z Ukrainą, by mieć u swego boku przyjazny naród zamiast spadkobierców caratu, ścierało się z twierdzeniem,
że Ukraińcy to w istocie zruszczeni Polacy i należy ich siłą polonizować.
To drugie podejście stało się wodą na młyn grupy nacjonalistów, dla których nie Warszawa, ale Wiedeń był oczywistym punktem odniesienia. Znamienne, że zjazd założycielski Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów odbył się w 1929 r. w Wiedniu, a już w czasie rozbiorów Austro-Węgry robiły wszystko, by w swoim dominium eskalować napięcia na tle etnicznym, czego najjaskrawszym wyrazem była polityka Klemensa von Metternicha. Chociaż wydarzenia lat 1846 i 1943 dzieli prawie stulecie, ich wydźwięk wykazuje jaskrawe podobieństwo. Tak oto o „rabacji galicyjskiej” pisała Eliza Krasicka: „[uważano powszechnie, że Metternich] przy pierwszych rozruchach wypuścił chłopów od lat skrycie szczutych przeciwko szlachcie, wypuścił galerników i złoczyńców, jak zgraję żądną krwi i za każdą głowę obiecał 10 florenów. To jest całkowita prawda, mimo oficjalnych zaprzeczeń”. „Klątwa Chmielnickiego”, czyli chwiejne poszukiwanie wsparcia dla ukraińskiej państwowości w Rosji (w kontrze zarówno do Tatarów, jak i Rzeczpospolitej), okazała się drugą stroną tego tragicznego medalu. Założenie, że Ukraińcy to pozbawieni prawdziwej tożsamości Rosjanie, jest wobec powyższego nie tylko niedorzeczne, ale i szkodliwe, wpisując się dokładnie w toksyczną politykę moskiewską.
Dzisiaj musimy się zmierzyć z historycznie unikalnym momentem. Mamy szansę ponownie stać się narodem politycznym, podobnym do Rzeczpospolitej Obojga Narodów. W przeciwnym razie zamknięcie się w granicach narodu etnicznego niesie ze sobą liczne zagrożenia. Jednym z nich jest łatwość rozgrywania naszej polityki wewnętrznej kwestiami etnicznymi. I to nie jest żadne myślenie życzeniowe. Przyjęcie w ciągu dwóch tygodni dwóch milionów bratnich uchodźców to fakt, z którym się nie da polemizować. Postąpiliśmy jak prawdziwe mocarstwo, jak naród polityczny. Dowodem na podobne myślenie po drugiej stronie granicy są słowa prezydenta Wołodymyra Zełenskiego: „Jesteśmy obywatelami Ukrainy, mamy u siebie ponad 100 narodowości. Tu [Moskwie] chodzi o zniszczenie i eksterminację wszystkich tych narodowości”. Również naszej, w bliższej lub dalszej perspektywie.